piątek, 25 lipca 2014

Każdy chce żyć sto lat.



Co ma być to będzie
„Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” to film dla tych, którzy mają już dosyć nadętych filmowych fanfaronad o historiach z życia wziętych.
Na początku była powieść – groteska Jonasa Jonssona, zaadoptowana przez Felix Herngren, gdzie w główną rolę Allana wcielił się Robert Gustafson. Tym sposobem do życia powołany został zabójczy tercet.
Tyle faktów. Reszta jest już zwariowanym światem, w którym wszystko jest realne i zarazem do bólu absurdalne. Ludzie są prawdziwi, ale jacyś dziwni. Szwedzka wiocha zapewne istnieje w rzeczywistości. Ja takie widziałem. Jest to taka „dziura”, która mogłaby istnieć wszędzie, a na pewno w Polsce.
Jako widzowie przyzwyczajmy się do tego tła akcji filmu, którego będziemy się trzymać kurczowo w chwilach zwątpienia i braku pewności, czy jeszcze cokolwiek rozumiemy. Ja bym nawet radził zapiąć pasy, bo jazda będzie ostra.
Wszystko zaczyna się niewinnie. Z domu starców w dniu swoich urodzin ucieka stuletni Allan. Trafia na stacje autobusową, gdzie w kasie idiota, który za kilka groszy sprzedaje mu bilet do sąsiedniej wiochy. Przypadek sprawia, że nieświadomie zabiera ze sobą walizkę wyładowaną należącymi do gagu milionami. Kupa kasy przyciąga wszystkich bandytów i policjantów, stając się siłą sprawczą morderstw i osią akcji.
Nasz tercet twórczy, aby uzasadnić swoją szaloną narracje filmu, wciąga nas w historię życia głównego bohatera. Ojciec Allana jako leninowski pożyteczny idiota pojechał budować do Związku Radzieckiego lepsze jutro. Matka z kolei zgadzała się z rzeczywistością, jako z czymś oczywistym. Proponowała by nie myśleć, tylko działać.
Allan jej uwierzył. Szedł przez życie od wybuchu bomby do wybuchu, co w końcu stało się jego pasją. Dzięki swojej obsesji bierze udział we wszystkich wielkich wydarzeniach XX wieku. Zostaje przyjacielem Franco i Stalina. Bierze udział w konstrukcji bomby atomowej, gdzie poznaje Trumana, by w chwilę potem, w czasie zimnej wojny, zostać podwójnym agentem. W sowieckim gułagu zaprzyjaźnia się z bratem Einsteina.
To tylko jego punkty zwrotne akcji. Tej absurdalnej czarnej komedii nie da się opowiedzieć. Można ją przeżyć. Trzeba mieć mocną psychikę, aby śmiać się z trupa gangstera albo w momencie wybuchów licznych, skonstruowanych przez Allana bomb. Nie przeszkadzają nam tragiczne skutki działań szalonego piromana. 
W żadnym wypadku nie miejmy wyrzutów sumienia. Wszystkiemu winni są twórcy filmu. Uwielbiam ich za to, że tylko stuletni Allan i jego niewiele młodszy przyjaciel wykazują oznaki myślenia logicznego. Potwierdza to moje przekonanie, że tylko ludzie urodzeni we wczesnych latach poprzedniego wieku i ukształtowani przez trudną historię wiedzą, po co żyją. Warto, aby film ten obejrzeli wszyscy seniorzy. Tylko my potrafimy śmiać się sami z siebie.
Romuald Styszyński
Zwiastun filmu: https://www.youtube.com/watch?v=ZV-iEa59UXo

piątek, 4 lipca 2014

Niechciane dziecko Warsa i Sawy



Niechciane dziecko Warsa i Sawy
Pierwsze wzmianki o wsi Siekierki pochodzić mają z XIII wieku.

Zaczęło się na wesoło. Władający tym zakolem „królowej polskich rzek”, hrabia Lubomirski, uznał za konieczne ufundowanie na tym terenie pawilonu rozrywkowego. August II Mocny uznał te okolice za wspaniały teren łowiecki.

Nie wszystek zwierzynę wybił, bo piszący te słowa i mieszkający w tej okolicy może zaświadczyć, że widywał tutaj o poranku serniki, kuropatwy, zające i pawie, biegające pośród malowanych żytem pól.

Osiedlanie na lewobrzeżnej Kępie Bełk, obecnych Siekierkach, rozpoczęło od się spontanicznego powstawania wiejskich zagród, które osadzono na łąkach, pastwiskach, nieużytkach i pośród lasów. Mieszkańcy dostarczali do Warszawy płody rolne, usługi, wyplatane koszyki i wozili piasek z nad Wisły.  W końcu, osadę tą przypisano do Gminy Mokotów i parafii Wilanów. W roku 1916 Siekierowianie doczekali się możliwości noszenia dumnego miana Warszawiaków.

Nie zmieniło to ich służebnej roli, jaką pełnili dla stolicy. Z niebytu wydobył tą biedną osadę dopiero Stefan Starzyński, budując szkołę, która istnieje do dzisiaj. Później powstają już tylko olbrzymie, nigdy niezrealizowane plany.

Dla Warszawy powstała olbrzymia Elektrociepłownia Siekierkowska oraz Trasa Siekierkowska z mostem. Co z tego wszystkiego mają autochtoni? Czego im brakuje do szczęścia? Bardzo wiele. Ale o tym potem.

Wielkie zawieruchy historyczne niczego nie oszczędziły temu zakątkowi Warszawy. Hitler i Stalin tu też zrobili, co swoje. Po Powstaniu Warszawskim koledzy Hitlera  rozkazali stawienie się 120 ludziom w zamienionej na koszary szkole. Pod karabinami odprowadzono ich na al. Szucha, gdzie większość rozstrzelano. Domostwa spalono, dwór i folwark zniszczono.

Po wyzwoleniu nas przez Stalina nastał nam namiestnik Bierut. Rozumiał on bardzo dobrze, na czym polega Rewolucja i natychmiast wprowadził wywłaszczające dekrety. Do dzisiaj Warszawa nie może dojść do siebie po tej grabieży. Zahamowało to inwestycje i zasiedlenia. Do dzisiaj wchodząc do Urzędu słyszy się od drzwi, że przez Dekret Bieruta– nic nie można załatwić.

Jest jednak kilka rzeczy, które służą Siekierowianom. Należy tu napisać kilka słów o niedawno zbudowanym sanktuarium Matki Bożej Nauczycielki Młodzieży oraz mieszczącej się w nim szkole. Powstało ono w miejscu, w którym w roku 1946 zauważono objawienia Matki Boskiej. Piękna architektura świątyni widoczna jest z daleka.

W roku 1926 wybudowano wał przeciwpowodziowy dający do dzisiaj ludziom poczucie bezpieczeństwa w chwilach, gdy Wisła pokazuje swoje dzikie oblicze. W słoneczne dni można tu spotkać spacerowiczów, cyklistów i wędkarzy.

A teraz złe wiadomości. Już w latach 60. ubiegłego stulecia Olgierd Budrewicz opisywał: Siekierki składają się z kilku garści czerwonych domków, rozrzuconych po polach i łąkach, niekiedy powiązanych ze sobą czymś w rodzaju drogi. Do dzisiaj niewiele się zmieniło. Największa ulica – Bartycka – jest wizytówką Siekierek. Dziurawa jak durszlak, bez kanalizacji deszczowej i chodników na całej swojej długości.

Inne, pomniejsze uliczki to goła ziemia z ogromnymi kałużami, które gdy wysychają latem dają możliwość sprawdzenia wytrzymałości samochodów. Rodeo samochodowe trwa w najlepsze w porze deszczowej. Na Bartyckiej, pomimo pobudowanych obok drogi dużych zbiorników deszczowych, nadmiar wody zamienia się w olbrzymie kałuże. Wszystko to przypomina skądinąd znane regiony świata, gdzie w porze suchej wznoszą się tumany kurzu, a w deszczoweji powstają błotniste jeziorka

Miasto chce, aby drogi budowali deweloperzy. Ci odmawiają podwyższania kosztów inwestycji, tłumacząc się niemożliwością uzyskania wyższej ceny za 1 m2 mieszkania na rynku warszawskim. Prywatni właściciele terenów pod przyszłe drogi ciągają miasto po sądach (nie tylko polskich) w celu uzyskania odszkodowania za zmniejszoną wartość swojej własności.

To nie wszystko. Na tę samą melodię w powiększonym o spółdzielnie, wspólnoty mieszkaniowe i instytucje składzie negocjuje się z Miejskimi Wodociągami odbiór ścieków komunalnych. Ścieki komunalne są tu odprowadzane przez instalację podciśnieniową. Wszystko, co wydalimy przez rury kanalizacyjne ze swojego mieszkania trafia do specjalnych zbiorników, by dalej poprzez zassanie wędrować w górę do następnych zlewni. W razie przejścia na system normalnej kanalizacji infrastruktura ta nie będzie przydatna do dalszego użytku.
Wszyscy mieszkańcy – w tym również niżej podpisany - przywykliśmy do tego, co mamy i dla świętego spokoju nie chcą nowych, olbrzymich miejskich arterii i spektakularnych inwestycji.
Czy zapomniano, że wszyscy jesteśmy dziećmi tych samych rodziców - Warsa i Sawy?
Romuald Styszyński

Nic o nas bez nas.

Seniorzy w wyborach do Parlamentu UE 2014

czwartek, 3 lipca 2014

Seniorzy w Och Teatrze

Pani Prezydentowa Jolanta Kwaśniewska na Paradzie Seniorów 2014

Kaziu



Kaziu
    Na wąskiej ścieżce, zasklepionej zieloną dziczą krzaków, wyłania się Kaziu. Ma na sobie dość schludne ubranie, nieposzarpaną kurtkę i kominiarkę na głowie. Nie wygląda na „element”. Prowadzi przypominający rower pojazd, obwieszony pustymi, sponiewieranymi plastikowymi torbami. Do tego wielośladu przyczepił dwukołowy wózeczek, doskonale dopełniający całość. Są tacy na Siekierkach, którzy mówią, że w trudnych chwilach Kaziu ma w nim podporę i przewodnika.

Wszyscy w naszej osadzie znają ten imponujący mariaż człowieka i maszyny. Ja też. Mieszkam niedaleko od Kazia. Gdyby nie krzaczasta puszcza, która nas dzieli, można by powiedzieć, że mieszkamy od siebie rzut beretem, okno w okno. Tylko, że Kaziu nie ma okien. Ale o tym potem.

- Dzień dobry. Gdzie pan idzie panie Kaziu?
- Do peweksu.
- Co to?
- Jak to, pan nie wie? To tam, gdzie ludzie pozbywają się tego, co nie mogą zjeść i to, co już popsuli.

Przenosimy się na ławkę mojego osiedla. Wie, że chcę zapisać naszą rozmowę.

- Panie Kaziu, od czego zaczniemy?
- Jak to, od czego!? Normalnie. Wszyscy mnie tu znają i mówią na mnie …….pek.

- Słupek?

- Nie! ……upek

- Dupek?
- Nie! Tupek! Bo tupie jedną nogą. Zna mnie policja, prokurator, ginekolog.

- Ha! Ha! Ha! Co tu robi pan ginekolog?

- Mieszka tu niedaleko.

- Przepraszam. Myślałem, że to zawodowa znajomość…

- Też mu się nieszczęście stało. Dwoje dorosłych dzieci samochodem jechało i …

- No niestety tak bywa…

- Proszę nam powiedzieć, jakie kiedyś były Siekierki?

- Co tu było? Ile ludzi się pobudowało ze zwałki!?

- Co to jest zwałka?

- To Kopiec. Pół Siekierek się pobudowało. Brali cegły, kamienie.

- Jak to, tak sobie brali cegłę? Przecież to było państwowe.
- Jakie państwowe!? Z wojny! Z czego ten Kopiec jest? z gruzów Powstania! Ja tam mieszkałem, a zima była, 28 stopni.
- Jak tu było kiedyś?
- Z czego oni żyli kiedyś? Z wykopów piasku. Kopało się kubełkami na łódce. Koń, wózek i wio na budowę.
- Czyli piaskarze znad Wisły. Proszę nam powiedzieć, czy nie boi się pan tych nowopowstających budynków?
- Wiadomo, budowa ruszy. Mnie tutaj nie będzie. Przyjdą i żegnaj. A gdzie pójdę? Albo do kanału. Pod mostem już nie ma miejsca.
- Może pan nam powiedzieć, co pan wozi tym wózkiem?
- Wszystko. Puszki z peweksu. Trochę mi się połamał. Nie ma komu naprawić.  Jak pana żona, prezesowa, żyła, to jak mnie zobaczyła, to - już panie Kaziu otwieram! Z tego się żyje. Taki los mnie spotkał.
- Każdego z nas to może spotkać.
- Nie daj Boże.
- Nie daj Boże. Proszę pokazać nam swoje królestwo.
- Dla mnie to peweks. Pamięta pan. To był sklep. Tam było wszystko: żyto, papierosy za jednego dolara i jeszcze wydawali resztę

Idziemy razem do peweksu. Kaziu wraz ze swoim pojazdem utyka na jedną nogę i jeszcze nie wiedzieć czemu lekko nią tupie. Podchodzimy do komory śmietnikowej znajdującej się w budynku.

- Ludzie mnie tutaj znają i drzwi od peweksu mi otwierają. Z tym nie mam kłopotu.

Wchodzimy do środka.

- Zapalmy światło. Chociaż za nie płace. Dzisiaj jest trochę pusto, bo zabierali.

Kaziu pochyla się nad kontenerami śmieciowymi i przegląda ich zawartość. Grzebie w nim swoją laską i rękoma. Ręce ma czarne, nabrzmiałe, a palce umięśnione i pokryte twardą, popękaną skórą. Z łatwością rozgarnia nimi zawartość kontenerów.

- O flacha! Przyda się. Tu jest woreczek. Trzeba go wsiąść dalej. Idziemy z nim pomalutku na boczek by nie robić bałaganu.

Kaziu chodzi po komorze jak po swoim, przenosi i rozdziela śmieci.

- To się robi tak. Jest trochę makulatury – trzeba odłożyć. Trzeba to udeptać, powiązać i zawieść. Pięć groszy za kilogram płacą. Nie opłaci się. Grzech od Boga. Ile to trzeba drzew wyrąbać?  Nieraz jest mało towaru i muszę czekać parę godzin aż będzie dostawa do peweksu. He! He! Niestety. O jest coś! Ja lubię jak jest ciężki worek. Nieraz się znajdzie pół pełnej, niedopitej flaszki i butelki po piwie. Tak jak mówię, w peweksie jest wszystko. Tu mam flaszkę. Szkoda! Pusta!

Wychodzimy na zewnątrz. Kaziu stoi oparty o framugę metalowych drzwi. Zdaje się być u siebie.

- Puszki trzeba podeptać. Noga mnie boli, to biorę kolegę czy kogoś.
- Gdzie to pan sprzedaje?
- A jest tu na Bluszczańskiej skup. Kiedyś jak byłem na chodzie to sam woziłem i wiedziałem, że te grosiki są moje.
- A teraz co pan robi?
- Teraz muszę kogoś wysłać i pół na pół.
- To już jest spółka, przedsiębiorstwo.
- Jakie przedsiębiorstwo!? Ja tracę pół! Trzeba udeptać. Pilnować, aby nie oszukali. Na kilogram wchodzi 56 puszek.
- Ile płacą za kilogram?
- Cztery złote. Trzeba policzyć. Ja im mówię. Z Tupka nie zrobicie Głupka! Nie ma oszukaństwa!
- Proszę powiedzieć. Jak pan widzi swoją przyszłość na Siekierkach. Jakie one będą za dziesięć lat?
- Już jest wszystko. I na koniach i na rowerach mogą pojeździć. Mają swoje boiska.
- A pana przyszłość?
- O tam, na Wólce (cmentarz). Rodzina -  dzieci i wnuczki – nie interesują się mną. Jak ojciec i matka żyli było wszystko.
- Czego by pan życzył mieszkańcom Siekierek?
- Wszystkiego najlepszego. Mają już wszystko. Jeszcze tylko nie ma gdzie zrobić ścieżek rowerowych i dla deskorolek i wrotek.
- To już chyba koniec naszej wywiadu. Przejdę się z panem. Zobaczę jak pan mieszka.

Wychodzimy z osiedla i wchodzimy na wąską ścieżkę wydeptaną w gęstwinę krzaków. Idziemy bardzo powoli, jeden za drugim. Dochodzimy do domku bez okien, skleconego z szarokolorowych płyt.
Zawsze chciałem się od niego dowiedzieć czy to prawda, co ludzie mówią…

- Ludzie mówią, że przychodził pan często do mojej żony do Spółdzielni z kwiatkami zerwanymi na polu. Wręczał jej pan bukiecik w biurze pełnym interesantów i mówił: - Ciotka, przyniosłem ci kwiatki. Ona zawsze dawała kilka złotych mówiąc: - To na mleko i na bułkę.
- Prawda. Na piwo starczało. Kim ona była i co robiła!? Takiego człowiek każdy poznał. Nie daj Boże. Stało się panu nieszczęście. Ilu księży było? Ilu ludzi było? Nie było miejsca w kościele.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że z mszy żałobnej zapamiętałem tylko Kazia. Był ubrany niezwykle schludnie, w białej koszuli. Stał  w oddaleniu, sam z wiązką polnych kwiatów.

Romuald Styszyński