wtorek, 29 lipca 2014
sobota, 26 lipca 2014
piątek, 25 lipca 2014
Każdy chce żyć sto lat.
Co ma być to będzie
„Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” to film dla
tych, którzy mają już dosyć nadętych filmowych fanfaronad o historiach z życia
wziętych.
Na początku była powieść – groteska Jonasa Jonssona,
zaadoptowana przez Felix Herngren, gdzie w główną rolę Allana wcielił się
Robert Gustafson. Tym sposobem do życia powołany został zabójczy tercet.
Tyle faktów. Reszta jest już zwariowanym światem, w którym
wszystko jest realne i zarazem do bólu absurdalne. Ludzie są prawdziwi, ale
jacyś dziwni. Szwedzka wiocha zapewne istnieje w rzeczywistości. Ja takie
widziałem. Jest to taka „dziura”, która mogłaby istnieć wszędzie, a na pewno w
Polsce.
Jako widzowie przyzwyczajmy się do tego tła akcji filmu, którego
będziemy się trzymać kurczowo w chwilach zwątpienia i braku pewności, czy
jeszcze cokolwiek rozumiemy. Ja bym nawet radził zapiąć pasy, bo jazda będzie
ostra.
Wszystko zaczyna się niewinnie. Z domu starców w dniu swoich
urodzin ucieka stuletni Allan. Trafia na stacje autobusową, gdzie w kasie idiota,
który za kilka groszy sprzedaje mu bilet do sąsiedniej wiochy. Przypadek
sprawia, że nieświadomie zabiera ze sobą walizkę wyładowaną należącymi do gagu
milionami. Kupa kasy przyciąga wszystkich bandytów i policjantów, stając się siłą
sprawczą morderstw i osią akcji.
Nasz tercet twórczy, aby uzasadnić swoją szaloną narracje
filmu, wciąga nas w historię życia głównego bohatera. Ojciec Allana jako
leninowski pożyteczny idiota pojechał budować do Związku Radzieckiego lepsze
jutro. Matka z kolei zgadzała się z rzeczywistością, jako z czymś oczywistym.
Proponowała by nie myśleć, tylko działać.
Allan jej uwierzył. Szedł przez życie od wybuchu bomby do
wybuchu, co w końcu stało się jego pasją. Dzięki swojej obsesji bierze udział
we wszystkich wielkich wydarzeniach XX wieku. Zostaje przyjacielem Franco i
Stalina. Bierze udział w konstrukcji bomby atomowej, gdzie poznaje Trumana, by w
chwilę potem, w czasie zimnej wojny, zostać podwójnym agentem. W sowieckim
gułagu zaprzyjaźnia się z bratem Einsteina.
To tylko jego punkty zwrotne akcji. Tej absurdalnej czarnej komedii
nie da się opowiedzieć. Można ją przeżyć. Trzeba mieć mocną psychikę, aby śmiać
się z trupa gangstera albo w momencie wybuchów licznych, skonstruowanych przez
Allana bomb. Nie przeszkadzają nam tragiczne skutki działań szalonego
piromana.
W żadnym wypadku nie miejmy wyrzutów sumienia. Wszystkiemu winni
są twórcy filmu. Uwielbiam ich za to, że tylko stuletni Allan i jego niewiele
młodszy przyjaciel wykazują oznaki myślenia logicznego. Potwierdza to moje
przekonanie, że tylko ludzie urodzeni we wczesnych latach poprzedniego wieku i ukształtowani
przez trudną historię wiedzą, po co żyją. Warto, aby film ten obejrzeli wszyscy
seniorzy. Tylko my potrafimy śmiać się sami z siebie.
Romuald Styszyński
Zwiastun filmu: https://www.youtube.com/watch?v=ZV-iEa59UXo
środa, 23 lipca 2014
niedziela, 20 lipca 2014
środa, 16 lipca 2014
wtorek, 15 lipca 2014
piątek, 4 lipca 2014
Niechciane dziecko Warsa i Sawy
Niechciane
dziecko Warsa i Sawy
Pierwsze wzmianki o wsi
Siekierki pochodzić mają z XIII wieku.
Zaczęło się na wesoło.
Władający tym zakolem „królowej polskich rzek”, hrabia Lubomirski, uznał za
konieczne ufundowanie na tym terenie pawilonu rozrywkowego. August II Mocny uznał
te okolice za wspaniały teren łowiecki.
Nie wszystek zwierzynę
wybił, bo piszący te słowa i mieszkający w tej okolicy może zaświadczyć, że widywał
tutaj o poranku serniki, kuropatwy, zające i pawie, biegające pośród malowanych
żytem pól.
Osiedlanie na lewobrzeżnej
Kępie Bełk, obecnych Siekierkach, rozpoczęło od się spontanicznego powstawania
wiejskich zagród, które osadzono na łąkach, pastwiskach, nieużytkach i pośród
lasów. Mieszkańcy dostarczali do Warszawy płody rolne, usługi, wyplatane
koszyki i wozili piasek z nad Wisły. W
końcu, osadę tą przypisano do Gminy Mokotów i parafii Wilanów. W roku 1916
Siekierowianie doczekali się możliwości noszenia dumnego miana Warszawiaków.
Nie zmieniło to ich służebnej
roli, jaką pełnili dla stolicy. Z niebytu wydobył tą biedną osadę dopiero
Stefan Starzyński, budując szkołę, która istnieje do dzisiaj. Później powstają
już tylko olbrzymie, nigdy niezrealizowane plany.
Dla Warszawy powstała
olbrzymia Elektrociepłownia Siekierkowska oraz Trasa Siekierkowska z mostem. Co
z tego wszystkiego mają autochtoni? Czego im brakuje do szczęścia? Bardzo
wiele. Ale o tym potem.
Wielkie zawieruchy
historyczne niczego nie oszczędziły temu zakątkowi Warszawy. Hitler i Stalin tu
też zrobili, co swoje. Po Powstaniu Warszawskim koledzy Hitlera rozkazali stawienie się 120 ludziom w zamienionej
na koszary szkole. Pod karabinami odprowadzono ich na al. Szucha, gdzie
większość rozstrzelano. Domostwa spalono, dwór i folwark zniszczono.
Po wyzwoleniu nas przez
Stalina nastał nam namiestnik Bierut. Rozumiał on bardzo dobrze, na czym polega
Rewolucja i natychmiast wprowadził wywłaszczające dekrety. Do dzisiaj Warszawa nie
może dojść do siebie po tej grabieży. Zahamowało to inwestycje i zasiedlenia.
Do dzisiaj wchodząc do Urzędu słyszy się od drzwi, że przez Dekret Bieruta– nic
nie można załatwić.
Jest jednak kilka rzeczy,
które służą Siekierowianom. Należy tu napisać kilka słów o niedawno zbudowanym
sanktuarium Matki Bożej Nauczycielki Młodzieży oraz mieszczącej się w nim
szkole. Powstało ono w miejscu, w którym w roku 1946 zauważono objawienia Matki
Boskiej. Piękna architektura świątyni widoczna jest z daleka.
W roku 1926 wybudowano wał
przeciwpowodziowy dający do dzisiaj ludziom poczucie bezpieczeństwa w chwilach,
gdy Wisła pokazuje swoje dzikie oblicze. W słoneczne dni można tu spotkać
spacerowiczów, cyklistów i wędkarzy.
A teraz złe wiadomości. Już
w latach 60. ubiegłego stulecia Olgierd Budrewicz opisywał: Siekierki składają się z kilku garści
czerwonych domków, rozrzuconych po polach i łąkach, niekiedy powiązanych ze
sobą czymś w rodzaju drogi. Do dzisiaj niewiele się zmieniło. Największa ulica
– Bartycka – jest wizytówką Siekierek. Dziurawa jak durszlak, bez kanalizacji
deszczowej i chodników na całej swojej długości.
Inne, pomniejsze uliczki to
goła ziemia z ogromnymi kałużami, które gdy wysychają latem dają możliwość
sprawdzenia wytrzymałości samochodów. Rodeo samochodowe trwa w najlepsze w
porze deszczowej. Na Bartyckiej, pomimo pobudowanych obok drogi dużych
zbiorników deszczowych, nadmiar wody zamienia się w olbrzymie kałuże. Wszystko
to przypomina skądinąd znane regiony świata, gdzie w porze suchej wznoszą się
tumany kurzu, a w deszczoweji powstają błotniste jeziorka
Miasto chce, aby drogi
budowali deweloperzy. Ci odmawiają podwyższania kosztów inwestycji, tłumacząc
się niemożliwością uzyskania wyższej ceny za 1 m2 mieszkania na
rynku warszawskim. Prywatni właściciele terenów pod przyszłe drogi ciągają miasto
po sądach (nie tylko polskich) w celu uzyskania odszkodowania za zmniejszoną
wartość swojej własności.
To nie wszystko. Na tę samą
melodię w powiększonym o spółdzielnie, wspólnoty mieszkaniowe i instytucje składzie
negocjuje się z Miejskimi Wodociągami odbiór ścieków komunalnych. Ścieki
komunalne są tu odprowadzane przez instalację podciśnieniową. Wszystko, co
wydalimy przez rury kanalizacyjne ze swojego mieszkania trafia do specjalnych
zbiorników, by dalej poprzez zassanie wędrować w górę do następnych zlewni. W
razie przejścia na system normalnej kanalizacji infrastruktura ta nie będzie
przydatna do dalszego użytku.
Wszyscy mieszkańcy – w tym
również niżej podpisany - przywykliśmy do tego, co mamy i dla świętego spokoju
nie chcą nowych, olbrzymich miejskich arterii i spektakularnych inwestycji.
Czy zapomniano, że wszyscy
jesteśmy dziećmi tych samych rodziców - Warsa i Sawy?
Romuald Styszyński
czwartek, 3 lipca 2014
Kaziu
Kaziu
Na wąskiej ścieżce, zasklepionej zieloną
dziczą krzaków, wyłania się Kaziu. Ma na sobie dość schludne ubranie, nieposzarpaną
kurtkę i kominiarkę na głowie. Nie wygląda na „element”. Prowadzi przypominający
rower pojazd, obwieszony pustymi, sponiewieranymi plastikowymi torbami. Do tego
wielośladu przyczepił dwukołowy wózeczek, doskonale dopełniający całość. Są
tacy na Siekierkach, którzy mówią, że w trudnych chwilach Kaziu ma w nim
podporę i przewodnika.
Wszyscy w naszej osadzie
znają ten imponujący mariaż człowieka i maszyny. Ja też. Mieszkam niedaleko od
Kazia. Gdyby nie krzaczasta puszcza, która nas dzieli, można by powiedzieć, że
mieszkamy od siebie rzut beretem, okno w okno. Tylko, że Kaziu nie ma okien.
Ale o tym potem.
- Dzień dobry. Gdzie pan
idzie panie Kaziu?
- Do peweksu.
- Co to?
- Jak to, pan nie wie? To tam,
gdzie ludzie pozbywają się tego, co nie mogą zjeść i to, co już popsuli.
Przenosimy się na ławkę
mojego osiedla. Wie, że chcę zapisać naszą rozmowę.
- Panie Kaziu, od czego
zaczniemy?
- Jak to, od czego!?
Normalnie. Wszyscy mnie tu znają i mówią na mnie …….pek.
- Słupek?
- Nie! ……upek
- Dupek?
- Nie! Tupek! Bo
tupie jedną nogą. Zna mnie policja, prokurator, ginekolog.
- Ha! Ha! Ha! Co tu
robi pan ginekolog?
- Mieszka tu
niedaleko.
- Przepraszam.
Myślałem, że to zawodowa znajomość…
- Też mu się
nieszczęście stało. Dwoje dorosłych dzieci samochodem jechało i …
- No niestety tak
bywa…
- Proszę nam
powiedzieć, jakie kiedyś były Siekierki?
- Co tu było? Ile
ludzi się pobudowało ze zwałki!?
- Co to jest zwałka?
- To Kopiec. Pół
Siekierek się pobudowało. Brali cegły, kamienie.
- Jak to, tak sobie
brali cegłę? Przecież to było państwowe.
- Jakie państwowe!? Z wojny!
Z czego ten Kopiec jest? z gruzów Powstania! Ja tam mieszkałem, a zima była, 28
stopni.
- Jak tu było kiedyś?
- Z czego oni żyli kiedyś? Z
wykopów piasku. Kopało się kubełkami na łódce. Koń, wózek i wio na budowę.
- Czyli piaskarze znad
Wisły. Proszę nam powiedzieć, czy nie boi się pan tych nowopowstających
budynków?
- Wiadomo, budowa ruszy. Mnie
tutaj nie będzie. Przyjdą i żegnaj. A gdzie pójdę? Albo do kanału. Pod mostem
już nie ma miejsca.
- Może pan nam powiedzieć,
co pan wozi tym wózkiem?
- Wszystko. Puszki z
peweksu. Trochę mi się połamał. Nie ma komu naprawić. Jak pana żona, prezesowa, żyła, to jak mnie
zobaczyła, to - już panie Kaziu otwieram! Z tego się żyje. Taki los mnie
spotkał.
- Każdego z nas to może
spotkać.
- Nie daj Boże.
- Nie daj Boże. Proszę
pokazać nam swoje królestwo.
- Dla mnie to peweks.
Pamięta pan. To był sklep. Tam było wszystko: żyto, papierosy za jednego dolara
i jeszcze wydawali resztę
Idziemy razem do peweksu. Kaziu
wraz ze swoim pojazdem utyka na jedną nogę i jeszcze nie wiedzieć czemu lekko
nią tupie. Podchodzimy do komory śmietnikowej znajdującej się w budynku.
- Ludzie mnie tutaj znają i
drzwi od peweksu mi otwierają. Z tym nie mam kłopotu.
Wchodzimy do środka.
- Zapalmy światło. Chociaż
za nie płace. Dzisiaj jest trochę pusto, bo zabierali.
Kaziu pochyla się nad
kontenerami śmieciowymi i przegląda ich zawartość. Grzebie w nim swoją laską i
rękoma. Ręce ma czarne, nabrzmiałe, a palce umięśnione i pokryte twardą, popękaną
skórą. Z łatwością rozgarnia nimi zawartość kontenerów.
- O flacha! Przyda się. Tu
jest woreczek. Trzeba go wsiąść dalej. Idziemy z nim pomalutku na boczek by nie
robić bałaganu.
Kaziu chodzi po komorze jak
po swoim, przenosi i rozdziela śmieci.
- To się robi tak. Jest
trochę makulatury – trzeba odłożyć. Trzeba to udeptać, powiązać i zawieść. Pięć
groszy za kilogram płacą. Nie opłaci się. Grzech od Boga. Ile to trzeba drzew
wyrąbać? Nieraz jest mało towaru i muszę
czekać parę godzin aż będzie dostawa do peweksu. He! He! Niestety. O jest coś!
Ja lubię jak jest ciężki worek. Nieraz się znajdzie pół pełnej, niedopitej
flaszki i butelki po piwie. Tak jak mówię, w peweksie jest wszystko. Tu mam
flaszkę. Szkoda! Pusta!
Wychodzimy na zewnątrz.
Kaziu stoi oparty o framugę metalowych drzwi. Zdaje się być u siebie.
- Puszki trzeba podeptać.
Noga mnie boli, to biorę kolegę czy kogoś.
- Gdzie to pan sprzedaje?
- A jest tu na
Bluszczańskiej skup. Kiedyś jak byłem na chodzie to sam woziłem i wiedziałem, że
te grosiki są moje.
- A teraz co pan robi?
- Teraz muszę kogoś wysłać i
pół na pół.
- To już jest spółka,
przedsiębiorstwo.
- Jakie przedsiębiorstwo!?
Ja tracę pół! Trzeba udeptać. Pilnować, aby nie oszukali. Na kilogram wchodzi
56 puszek.
- Ile płacą za kilogram?
- Cztery złote. Trzeba
policzyć. Ja im mówię. Z Tupka nie zrobicie Głupka! Nie ma oszukaństwa!
- Proszę powiedzieć. Jak pan
widzi swoją przyszłość na Siekierkach. Jakie one będą za dziesięć lat?
- Już jest wszystko. I na
koniach i na rowerach mogą pojeździć. Mają swoje boiska.
- A pana przyszłość?
- O tam, na Wólce (cmentarz).
Rodzina - dzieci i wnuczki – nie
interesują się mną. Jak ojciec i matka żyli było wszystko.
- Czego by pan życzył
mieszkańcom Siekierek?
- Wszystkiego najlepszego.
Mają już wszystko. Jeszcze tylko nie ma gdzie zrobić ścieżek rowerowych i dla
deskorolek i wrotek.
- To już chyba koniec naszej
wywiadu. Przejdę się z panem. Zobaczę jak pan mieszka.
Wychodzimy z osiedla i
wchodzimy na wąską ścieżkę wydeptaną w gęstwinę krzaków. Idziemy bardzo powoli,
jeden za drugim. Dochodzimy do domku bez okien, skleconego z szarokolorowych
płyt.
Zawsze chciałem się od niego
dowiedzieć czy to prawda, co ludzie mówią…
- Ludzie mówią, że
przychodził pan często do mojej żony do Spółdzielni z kwiatkami zerwanymi na
polu. Wręczał jej pan bukiecik w biurze pełnym interesantów i mówił: - Ciotka,
przyniosłem ci kwiatki. Ona zawsze dawała kilka złotych mówiąc: - To na mleko i
na bułkę.
- Prawda. Na piwo starczało.
Kim ona była i co robiła!? Takiego człowiek każdy poznał. Nie daj Boże. Stało
się panu nieszczęście. Ilu księży było? Ilu ludzi było? Nie było miejsca w
kościele.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że
z mszy żałobnej zapamiętałem tylko Kazia. Był ubrany niezwykle schludnie, w
białej koszuli. Stał w oddaleniu, sam z
wiązką polnych kwiatów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)